Pochwała błądzenia (niech żyje GPS!)

Miałem mało czasu i dużo ważnych rzeczy do załatwienia. Znacie ten stan, kiedy pomyka się od problemu do problemu i zaczyna się mieć poczucie, że zajmowanie się nimi nie tylko nie zmniejsza ich liczby, ale wręcz przeciwnie,

poświęcana sprawom uwaga jest kroplą wody na grzbiecie gremlina,

a jej owoce wymykają się spod kontroli. Tak, pewnie prawie każdy z Was miał to niedawno, przed świętami. Miałem i ja.

Był tydzień do Wigilii, bardzo się spieszyłem na ekstremalnie prestiżowe spotkanie. Czułem się jak świąteczny śledź w zalewie, upchnięty w koszuli, marynarce i zamknięty w puszce samochodu. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu postanowiłem kierować się wskazówkami GPS-u, który tradycyjnie serdecznie zachęcał do wspólnego omijania korków jego ulubioną metodą wielkiego łuku drogami po zadupiach.

Nie wiem co mi strzeliło do łba. Może stres zmostkował bezpieczniki, ale zapomniałem o tych wszystkich sytuacjach, w których zdarzyło mi się posłuchać wskazówek nawigacji. Zamiast elegancko pomykać prostą drogą na spotkanie koreczka, jechałem wtedy drogą skomplikowaną, za to zgodną z radami mojego imiennika (tak, komunikaty map Google czyta Jarosław).

Zwykle robiłem efektowny, monstrualny łuk po bezdrożach oraz wałach powodziowych, by następnie wbijać się na początek korka, czekając pół dnia u wylotu jakieś glinianej koleiny, aż ktoś kto miał GPS gdzieś, zechciał się zlitować i mnie wpuścił.

Po kilku takich akcjach, nauczony doświadczeniem, zamykam uszy na satelitę i drę prosto ku drogowemu przeznaczeniu, oszczędzając zawieszenie i benzynę, a potem ze zrozumieniem wpuszczam klientów w opierdzielonych błotem samochodach, którzy posłuchali pana Jarka i teraz tkwią pomiędzy polami na końcu dróżki dla rozrzutników gnoju, która jakimś cudem łączy się z główną trasą.

Ale. Jak wspomniałem, tym razem przed świętami coś mi odbiło i w desperacji skorzystałem z podpowiedzi map. Wiedziony ciepłym głosem, jechałem z umiarkowaną prędkością coraz węższymi drogami przez kolejne śląskie miasteczka i wioski, z niepokojem wypatrując nagłego zakończenia trasy w postaci podwórka, leśnej polany albo chociaż jeziora, w które mógłbym wjechać, by zostać bohaterem newsa na Onecie. Raz czy drugi źle skręciłem, ale mapa cierpliwie przeliczała i zmieniała trasę, o dziwo, nie tylko nie dodając minut i kilometrów, ale nawet je odejmując!

Zacząłem się martwić. Żadnych problemów? Zero urwanych wiaduktów, protestów rolników albo remontu, o którym nikt nie powiedział chłopakom z Mountain View? Dojadę na czas? Objazdem?

Pomyślałem, że może mam jakieś zaburzenia postrzegania albo coś podobnego i zaraz zobaczę wyłaniającą się z lekkiej mgły (bo przy drodze była lekka mgiełka) tabliczkę Gdańsk.

Zamiast tego po lewej stronie zobaczyłem w oddali widok, który sprawił, że zapragnąłem się zatrzymać. Koniecznie musiałem zrobić  zdjęcie. Samotne drzewo pośród mgielnych rozmyć, na polu dzielącym się na połowę wyblakłymi kolorami. Jeszcze sto metrów i stałem z oknem na wysokości całej sceny. Tylko otworzyć i zrobić zdjęcie. I wtedy, akurat wtedy, jeden za drugim z naprzeciwka: tir, tir, dostawczak, traktor, tir, tir, dostawczak, traktor, motor, tir, tir, dostawczak.

Kiedy wreszcie przejechały, nawet przestałem żałować, że nie mam już żadnego z moich ulubionych aparatów, Rolleifleksa i Bergheila, bo i tak nie było szans, by zjechać i po ludzku się rozstawić dla tego jednego, jedynego, upragnionego zdjęcia. Prawdę mówiąc, nie było szans nawet na sięganie do bagażnika po „cyfrę”, zapinanie obiektywu i robienie kilkudziesięciu klatek. Mniejsza z cyfrą, i tak została w domu.

Miałem tylko aparat w telefonie z całą jego badziewnością, szczególnie w nieszczególnym świetle, jakie było do dyspozycji. Podjechałem jeszcze kawałek, wystawiłem rękę przez okno i desperacko próbowałem złapać obraz, który zaraz miałem zostawić za sobą. Wreszcie, po kilkudziesięciu próbach, po rozpaczliwym gmeraniu w ustawieniach, desperackim myzianiu palcem po ekranie tam i nazad, poddałem się. Jest co jest. Lepiej nie będzie, a czas nagli. Usiadłem prosto w fotelu, odłożyłem telefon i zwalniając ręczny, dostrzegłem we wstecznym lusterku sylwetkę dostawczaka.

Kurier. Stał za mną, diabli wiedzą jak długo, na pewno dobrych kilka minut, na wąskiej drożynie pomiędzy śląskimi wiochami, obserwując mnie – świra,

który tarasował mu przejazd, bo zobaczył drzewo samo na miedzy. Dobry chłop musiał to być, bo siedem dni przed świętami, w samym środku paczkowego armagedonu, jakimś cudem oparł się jego sile, dla mnie zatrzymał na chwilę ten wir i zamiast trąbić, migać albo brać się do bitki, włączył awaryjne i cierpliwie patrzył na to, co robiłem.

Ruszając, machnąłem mu przez okno przepraszająco, a on odpowiedział skinieniem dłoni. Oczywiście wyprułem przed siebie, jak każdy kierowca, który spóźni się ze startem, a potem musi pokazać, że potrafi jechać szybko.

Nie spóźniłem się, GPS wyprowadził mnie za korek, a spotkanie się udało. Tylko zdjęcia wyszły kiepsko. No, ale

nie co dzień spotyka się superbohatera, który potrafi zatrzymać burzę czasu.