Kiedy poszedłem do pierwszej stałej pracy, już po kilku dniach zacząłem się dziwić – jak mogłem wcześniej twierdzić, że nie mam na coś czasu? Teraz dopiero mi go brak! Nerwowe poranki, bieg do tramwaju, młyn pracy, nadgodziny, zakupy, zmięty sen, byle do weekendu…
Jakiś czas później wziąłem pierwszy kredyt mieszkaniowy, a z nim więcej zajęć… Stracone popołudnia i wieczory, soboty i niedziele, wstydliwe przesunięcia terminów, byle do urlopu… To nie do uwierzenia, że na jednym etacie narzekałem na brak czasu!
Niedługo potem, wstając do płaczącego dziecka, mruczałem pod nosem, że już nie dam rady, że z niczym nie zdążę, że na pewno coś zawalę, zaśpię… Nic to, byle do roczku. Zabawne, że kiedykolwiek wcześniej mogłem odczuwać niedostatek czasu.
Drugie dziecko upewniło mnie, że dotychczas byłem rozrzutny: minuty, godziny, dni i tygodnie przelatywały mi przez palce. Teraz będzie inaczej, trzeba tylko poczekać – zaraz trochę zajmą się sobą. Dwa lata i będzie z górki.
W zasadzie spóźniłem się na narodziny trzeciego. Rozczulając się jego widokiem pomyślałem i o tym, że teraz to się dopiero zacznie mierzenie wszystkiego na sekundy. Ze snem włącznie. Ale nieważne przecież! Tyle szczęścia, a przecież parę lat i pójdą wszyscy do przedszkoli, szkół… I jeszcze najstarsze pomoże.
Poszli. Nerwowe poranki, długie wieczory, nocne sprzątanie, gotowanie, sklep ten, który najdłużej czynny… Mniej ich w domu, jeszcze płyną naszą rzeką, ale już znajdują swoje strumienie, już nogi zanurzyli, zaraz po pas wejdą, dadzą nurka. Czas strasznie leci.
Byle do weekendu, do urlopu. Aż zadzwoni telefon i „tato, nie dam rady, nie mam czasu”. Albo i nie zadzwoni. Będę się wtedy dziwił, jak oni czasu nie mają, albo nie będę się dziwił, bo przecież nikt nie ma czasu. To czas ma nas. Do czasu.