Wróciłem ostatniego dnia sierpnia. Niemal nadepnąłem ją, wysiadając z samochodu, zmęczony całodzienną podróżą. Tam z żalem zostawiłem lato, które pokochałem pierwszy raz od dzieciństwa. Tutaj czekała ona – jesienna wiadomość tuż przy krzakach ligustru.
Jeszcze żonę odebrałem z nocnego pociągu, jeszcze dziecko ułożyłem do snu. W nieładzie katastrofy powrotów usiedliśmy przy herbacie. Od jutra rozpędzał się wrzesień – jeszcze dwa dni i w naszą kupkę liści miała uderzyć dmuchawa zmian. Wyjąłem telefon i wyświetliłem na ekranie fotkę.
Miechunka rozdęta. Prezent powitalny od jesieni. Nigdy wcześniej jej tu nie było. Owocuje właśnie od września. Jakby wszystko chciało nam wtedy potwierdzić, że koniec lata jest nieodwołalny. O ile ładniej, niż deszczem i zimnem.
Utorowałem drogę między bagażami. Zjadłem trochę leczo, które teściowa miłosiernie przygotowała na nasz powrót. Zasypiając, zadawałem sobie pytanie, czy materac z pamięcią tęskniłby za mną, kiedy wyjeżdżam.
Nad ranem lunęło. Jakiś tydzień waliło deszczem z krótkimi przerwami. W samochodzie szlag trafił wentylację. Wyglądało na to, że jesień jednak woli się anonsować z mokrym przytupem na zimno. Robiliśmy zakłady, które z dzieci zachoruje pierwsze.
Nie zachorowały. Potem jesień postanowiła jednak dotrzymać słowa i przystroiła się na złoto-pomarańczowo. Słońce, czyste niebo przez wiele dni. Koniec wymówek. Trzeba znaleźć czas na porządki w ogrodzie. Koło ligustru, przy samochodzie, zobaczyłem ją znowu. Już trochę mniej radosną.
Najpierw zaczęło gorączkować najstarsze, potem zakasłało najmłodsze. Średnie wytrzymało jeszcze kilka dni. Jesień, jesień, jak to tak?